Viva México! Na szlaku Majów.
artykuł czytany
4178
razy
W Palenque wieje nudą. Idę na jeszcze jeden obiad, tym razem jest to pizza, bo po meksykańskim jedzeniu zionę już czystym ogniem. Decyduje się na wycieczkę do Yaxchilan i Bonampak (45$) następnego dnia. Do granicy gwatemalskiej we Frontera Corozal można co prawda dostać się na własną rękę colectivo, ale zgranie wszystkiego jest ciężkie. Prawdopodobnie nie starczyłoby mi wtedy czasu na Bonampak.
Spotykam poznane dzień wcześniej Niemki i umawiamy się na piwo w pubie, ale po chwili rozpoczyna się ogromna tropikalna ulewa, po ulicach płyną rwące rzeki wody, a w całym miasteczku wysiada prąd. Cały wieczór spędzamy u nich w pokoju przy świeczce, którą daję nam właściciel.
Dzień 5.
Wstaję o 5.30 i wkrótce jestem już w mikrobusie jadącym do granicy z Gwatemalą we Frotera Corozal. Po drodze zatrzymujemy się na fantastyczne śniadanie w dżungli. Wąską ścieżką, wśród bujnej roślinności dochodzimy do stołów zadaszonych liśćmi bananowca. Śniadanie to tradycyjny meksykański all-you-can-eat, czyli jajecznica z szynką, czerwona fasola, płatki z jogurtem, kawa, świeże owoce i inne specjały. Dżungla jest tak gęsta, że siedzimy w półmroku.
Po dłuższym czasie dojeżdżamy do Frontera Corozal. Upał powoli staje się nieznośny. Na brzegu rzeki znajduje się punkt graniczny – stolik skryty w cieniu daszku z liści bananowca, jeden żołnierz siedzi z długopisem, dwóch innych stoi z karabinami. Ten, który siedzi, uważnie przegląda mój paszport, marszczy brwi, po czym w końcu spisuje moje dane, czyli „Radosław Andrzej. Polonia”. Nie chce mi się wyprowadzać go z błędu. Schodzimy do łódek. Brzeg rzeki jest przyjemnie ocieniony. Ci, którzy udają się do Bethel w Gwatemali wsiadają do jednej łodzi, ja do drugiej. Przez kolejną godzinę czy półtorej płyniemy przez dżunglę, po lewej stronie mając Meksyk, po prawej stronie Gwatemalę.
Yaxchilan to ruiny miasta Majów położone głęboko w dżungli lakandońskiej, na samej granicy Meksyku i Gwatemali, w zakolu rzeki Rio Usumacinta. Wysiadam z łódki i podążam ścieżką do wejścia do ruin. Atmosfera miejsca jest zupełnie inna niż ruin w Palenque – świadomość bycia gdzieś głęboko w dżungli, gdzie można dotrzeć tylko łodzią lub awionetką, jeszcze bardziej nieznośny upał, wszechobecne ryki zwierząt, chmary kąsających mrówek i moskitów. Położona u zbiegu granic Meksyku, Belize i Gwatemali dżungla lakandońska (Selva Lacandona), w której się znajduję, zajmuje tylko 1% powierzchni kraju, żyje w niej jednak ponad 1/3 wszystkich gatunków zwierząt zamieszkujących Meksyk, w tym jaguary, tukany, czerwone ary, tapiry, oceloty, różne gatunki małp...
Po przejściu przez El Laberinto (Labirynt) dostaję się na główny plac miasta, Gran Plaza. Dookoła porozrzucane są nieustannie walczące z bujną wegetacją budynki. Wdrapuję się po schodach do Edificio 33, najlepiej zachowanego budynku Yaxchilan, ze świetnie zachowanym „grzebieniem” na dachu. Ruszam dalej, do Edificios 39, 40 i 41, tym razem wąziutką ścieżką przez dżunglę. Idę cały czas mocno pod górę, a wilgotność w połączeniu z temperaturą powoduje, że leje się ze mnie pot. Po jakichś 10 minutach zaczynam zastanawiać się, czy nie zgubiłem właściwej drogi, bo cały czas idę zupełnie sam przez gęstwinę dżungli. W końcu dochodzę jednak do stojących na wzgórzu trzech budynków, z których rozciąga się wspaniały widok na góry po drugiej stronie rzeki, w Gwatemali.
Całą drogę powrotną do Frontera Corozal drzemię, budzę się tylko na chwilę, kiedy właściciel łodzi pokazuje pływające niedaleko brzegu krokodyle i zbliża się do nich. Wiatr oferujący chwilami chłodne powiewy daje trochę wytchnienia.
Przeczytaj podobne artykuły